Może jestem dziwny, ale lubię większość samochodów. W większości modeli z którymi miałem do czynienia (lub choćby znam je ze zdjęć i znam ich dane techniczne), lista rzeczy które mi się w nich podobają przeważa nad listą wad.
Samochodów, które wrzuciłbym do aktywnego wulkanu jest zdecydowanie mniej. Zaliczyłbym tu m.in. Nissana Juke 1. generacji czy całkiem sporą część amerykańskich fur z okresu malaise.
Do listy aut, których nie lubię, zaliczyłbym też Astona Martina Lagondę serii 2, 3 i 4.
fot. Bianca Delmar, RM Sotheby’s
Nigdy nie mogłem się do tego auta przekonać. O ile sylwetka czy tył nadwozia mi nie przeszkadzają (ta pierwsza jest nawet niezła), to nie cierpię wyglądu przodu tego auta. Straszne jest też wnętrze, szczególnie nie podoba mi się 1-ramienna kierownica stosowana w autach serii 2 i 3. Toleruję kabinę pasażerską tego auta tylko pod warunkiem, że ma jakąś w miarę ciekawą konfigurację kolorystyczną.
fot. Bianca Delmar, RM Sotheby’s
Okazuje się, że nawet Lagondę da się jeszcze bardziej zepsuć. Wystarczy dać ją Amerykanom.
Chodzi o egzemplarz, który wystawiono na internetowej licytacji domu aukcyjnego RM Sotheby’s. Samochód ten należał niegdyś do Elizabeth Taylor i nawet wziął udział w reklamie perfum (o czym RM Sotheby’s nie wspomniało). Potem przeszedł trwający 10 lat proces renowacji – jej koniec miał miejsce w 2012 r.
Jest strasznie.
Do typowych wad Lagondy doszły nowe. Auto ma absolutnie tragiczne chromowane obręcze Zora, które może pasowałyby do tuningowanego w stylu hiszpańskim Peugeota 406 Coupe, ale na pewno nie tutaj. Kolor nadwozia być może jest fabryczny, ale uwypukla, jak strasznie wygląda bok nadwozia w okolicach drzwi – wygląda jak zaprojektowany na odczepnego, żeby można było już iść do domu.
fot. Bianca Delmar, RM Sotheby’s
We wnętrzu nie jest lepiej. Do paskudnej stylistyki Amerykanie dołożyli bowiem system multimedialny, w skład którego wchodzą m.in. ekrany w zagłówkach przednich foteli – tak, zdecydowanie właśnie tego Aston Martin z 1983 r. potrzebował. Ale te ekrany to jeszcze pół biedy – sam panel radioodtwarzacza marki Farenheit wygląda, jakby jeszcze niedawno sprzedawano to w promocji w Tesco Walmarcie. Zdjęcie tegoż panelu ciekawi mnie zresztą z jeszcze jednego powodu – we wnęce poniżej widać bowiem jakiś luźny wkręt. Ciekawe, z czego wypadł.
Wkręciku, wkręciku, dlaczegożeś się skrył w kąciku? / fot. Bianca Delmar, RM Sotheby’s
Jakby tego było mało, w bagażniku umieszczono jeszcze wzmacniacz i głośnik niskotonowy w kształcie kostki. Ciekawe czy ten ostatni turla się w trakcie szybszej jazdy. Pewnie przyczepili go na rzepy, i to ja się czepiam bez potrzeby.
fot. Bianca Delmar, RM Sotheby’s
Biały Aston Martin Lagonda ogólnie jest zresztą w przeciętnym stanie.
Może i renowacja zakończyła się 8 lat temu, ale auto zdążyło się już dorobić otarć i obić lakieru, a także pękniętej przedniej szyby. Ta ostatnia na szczęście nadal jest dostępna, ale nie spodziewałbym się, by była jakoś szczególnie tania. Denerwuje mnie też inny odcień koła kierownicy – podejrzewam, że obszyto ją na nowo w trakcie renowacji, ale nikt się zanadto nie przejmował odcieniem. Choć kto wie, to w końcu stare, brytyjskie auto – może tak było fabrycznie.
fot. Bianca Delmar, RM Sotheby’s
A o co chodzi ze wskaźnikami z Chevroleta?
Fakt zamontowania panelu wskaźników z amerykańskiego samochodu jest ściśle związany z chyba jedyną względnie sensowną modyfikacją białej Lagondy. Chodzi o to, że pod maską umieszczono tu 5,7-litrowy silnik z Chevroleta Corvette C4. Jest to jednostka LT1, co oznacza, że do dyspozycji powinno tu być 305 KM – mniej więcej tyle samo, co w przypadku oryginalnego silnika 5.3 V8 (osiągającego od 284 do 304 KM, zależnie od źródła informacji). Ze względu na zastosowanie 4-biegowego automatu Chevroleta, jest jednak szansa na drobną poprawę osiągów – seryjny Aston dysponował bowiem 3-biegową skrzynią TorqueFlite Chryslera. Auto w specyfikacji fabrycznej potrzebowało 8,8 s na rozpędzenie się do 100 km/h i osiągało maksymalnie 225-230 km/h.
fot. Bianca Delmar, RM Sotheby’s
Przewidywana cena końcowa za tę potworność to 60-80 tys. dol.
Mówimy więc o kwotach rzędu od 225 do 300 tys. zł za coś, co jest brzydkie, po słabej renowacji, brzydkie, z uszkodzeniami, brzydkie i na dodatek nie ma nawet pożądanych, choć awaryjnych cyfrowych wskaźników. Aha, i jest brzydkie.
fot. Bianca Delmar, RM Sotheby’s
Jeśli jednak przypadkiem poszukujecie dokładnie takiego samochodu, to licytacja zakończy się jutro. Miejcie tylko na uwadze, że auto trzeba będzie sobie jeszcze sprowadzić z Teksasu.
Zastanawiam się, czy osobiście nie wolałbym już jeździć Dodge’em Aries.
Zdjęcie główne nie przedstawia opisywanego w tekście egzemplarza, tylko inny. Ale też jest brzydki.