Na początek wyjaśnienie: samochody sprzedawane w Europie od 2020 r. nie mogą emitować więcej niż 95 g CO2 na kilometr, w przeciwnym wypadku producenci będą płacić surowe kary – nawet 95 euro za każdy gram przekroczenia. Była jednak furtka, która pozwalała obniżyć łączną średnią emisję dla gamy i ta furtka nazywa się „superkredytami emisyjnymi”. Chodzi o to, że sprzedając samochód, który emituje poniżej 50 g CO2 na km można go liczyć jak dwa samochody. To taka zachęta, żeby pchać więcej „czystych” aut, zwłaszcza tych zupełnie bezemisyjnych, a przy okazji pewien ratunek dla tych, którzy ze spełnieniem nowych wymogów mają problemy. Czyli dla wszystkich, poza Toyotą.
Jest jednak haczyk
Tylko w tym roku jeden sprzedany „czysty” samochód liczy się jak dwa. W przyszłym roku jak 1,67 auta, a za dwa lata – jak 1,33 auta. Zatem 2020 r. to jedyny, w którym na sprzedaży aut niskoemisyjnych można realnie „zarobić”. Piszę to w cudzysłowie, bo zarobek oznacza tu uniknięcie kary – zawsze to jakaś korzyść. W 2021 r. będzie to już dużo trudniejsze, w 2022 r. niemal niemożliwe, a potem superkredyty znikną w ogóle. Jednak z uwagi na zamknięcie salonów i zaprzestanie produkcji nowych samochodów w Europie sprzedaż gwałtownie spada. W kwietniu można pewnie liczyć na spadek rzędu 90% względem kwietnia 2019, maj nie zapowiada się lepiej, może – przy pomyślnych wiatrach – coś się ruszy w drugiej połowie roku. A to oznacza stratę najlepszego czasu z superkredytami i zapewne brak możliwości zmieszczenia się w limicie 95 g/km.
Producenci i dilerzy zatem proszą
Napisali list do Komisji Europejskiej, w którym wyłuszczyli sprawę i proszą o przesunięcie lub złagodzenie nowej normy, a jeśli nie, to przynajmniej o wydłużenie obowiązywania superkredytów w obecnej postaci, bez redukcji ich wartości w przyszłym roku. Trochę ich rozumiem, bo nikt nie chce przecież płacić kary, zwłaszcza jeśli nie mógł spełnić narzuconych wymogów nie z własnej winy. To tak jakby dostać dwóję z egzaminu, bo profesor nie wpuścił nas do sali. Co więc powinna zrobić w odpowiedzi Komisja Europejska?
To oczywiste, zaostrzyć normy i to natychmiast
Skoro sytuacja jest jaka jest, sprzedaż aut leży, nowe nie są produkowane – to idealny moment, żeby powiedzieć „po pandemii nie wracacie już do aut spalinowych. Koniec, to wszystko”. I wprowadzić zasadę, w myśl której karę płaci się nie za każdy gram CO2 powyżej 95 g/km, a po prostu za każdy. Wtedy dokona się szybkie i wymuszone przejście na elektromobilność. Jak na razie idzie ono strasznie opornie, a tu mamy dobra okazję żeby powiedzieć „teraz albo nigdy” i po prostu nakazać ją odgórnie. Skoro producenci samochodów i tak lecą na dno, to co za różnica czy będą się odradzać i odbudowywać na autach spalinowych, czy elektrycznych? Dla nich niewielka, a dla środowiska – duża. Obawiam się jednak, że mój list do Komisji Europejskiej w sprawie przyspieszenia wymuszonego przejścia na elektryczność mógłby nie spotkać się z dostatecznym zrozumieniem. No trudno – nie spodziewam się również zrozumienia KE dla problemów producentów i dilerów. Zawsze można przecież powiedzieć „jak się nie podoba, to wyjdźcie z Europy i idźcie sprzedawać wozy gdzie indziej”. Można już nawet utworzyć listę producentów, którzy skorzystali z tej porady.