„W Kandi podjęliśmy misję, by samochody elektryczne stały się dostępne dla każdego. Z tymi dwoma modelami chcemy zapoczątkować Auto EVolucję, ktora pozwoli każdemu, niezależnie od statusu materialnego, na posiadanie niezawodnego, zaawansowanego technicznie samochodu elektrycznego” – to mówiąc prezes Kandi America, Johny Tai, zapowiedział wprowadzenie do sprzedaży tych dwóch samochodów pojazdów urządzeń do przemieszczania się:
Kandi K27
Kandi K23
Kandi K27 ma kosztować 12 999 dolarów, czyli jakieś 48 tys. zł
Ma, ale po uwzględnieniu rządowej ulgi podatkowej wynoszącej do 7 500 dolarów. Bez niej cena przebija 20 tys. dolarów. A mówimy o małym pudełku o nieokreślonych dotąd osiągach, z zasięgiem optymistycznie liczonym na 100 mil. Optymistycznie, bo z akumulatorów o pojemności zaledwie 17,69 kWh.
Nie jestem pewien, czy znajdzie się jakiś świadomy ekologicznie Bob czy Jim gotowy do przesiadki w to coś ze swojego F150.
Kandi 23 wyceniono na 22 499 dolarów, czyli prawie 84 tys. zł
I to znowu po uwzględnieniu 7 500 dolarów ulgi. Za te pieniądze Amerykanin dostanie auto równie brzydkie co K27, ale o bardziej agresywnej stylizacji, pewnie trochę lepiej wykonane i z większymi akumulatorami. 41,4 kWh ma wystarczyć na przejechanie do 180 mil, czyli 289 km.
Zastanawiam się, jaki Amerykanin mógłby chcieć wydać równowartość ceny nowej hybrydowej Toyoty Corolli, albo lekko przechodzonego Nissana Leafa czy Chevroleta Bolta na maleńkie, elektryczne niewiadomoco, które wyglada tak:
Firma startuje z eventem online zaplanowanym na 18 sierpnia
Od tego momentu zacznie przyjmować zamówienia, najpierw w Teksasie, a potem w kolejnych stanach. Pierwsze samochody egzemplarze mają trafić do klientów jeszcze w czwartym kwartale tego roku. Brzmi jak świetny plan.
Swoją drogą, zastanawiam się, jak to możliwe, że Skoda wprowadziła u nas do sprzedaży elektryczne Citigo za 81 900 zł. Jeśli Chińczycy nie są w stanie osiągnąć takiej ceny na wyrobie samochodopodobnym, to chyba Niemco-Czesi musieli sporo dokładać do tego interesu.